Gossen Lunasix 3 to taki klasyk, który wielu fotografów zna choćby ze zdjęć w internecie albo z opowieści starszych kolegów. To światłomierz z lat 60./70., ale wciąż potrafi być naprawdę użyteczny. Już sam wygląd robi robotę – duże, analogowe pokrętło, wskazówka jak w mierniku elektrycznym i ta solidna, trochę oldschoolowa obudowa. To sprzęt, który wygląda, jakby można było nim rzucać, a i tak dalej działał.
Jeśli chodzi o funkcjonalność – mierzy zarówno światło padające, jak i odbite, i robi to zaskakująco precyzyjnie, o ile oczywiście nie trafi się egzemplarz z kompletnie padniętym ogniwem. Największą zaletą jest to, że wskazania są intuicyjne – igła wychyla się, a Ty kręcisz pokrętłem aż się zgadza. Zero cyfrowej magii, tylko czysta mechanika i prostota.
Jasne, ma swoje wady – jest spory i nie mieści się wygodnie w kieszeni, a poza tym zasilany jest przez stare baterie rtęciowe, których dziś już się nie kupi (chociaż są różne obejścia – adaptery, zamienniki czy lekkie modyfikacje). No i trzeba się pogodzić z tym, że nie ma żadnych “bajerów” w stylu pomiaru punktowego czy automatycznego zapisu danych.
Ale z drugiej strony – w tym właśnie tkwi jego urok. To sprzęt dla kogoś, kto lubi fotografować w trochę wolniejszym tempie, z filmem w aparacie, i kto docenia mechaniczne gadżety. Lunasix 3 to takie narzędzie, które nie tylko mierzy światło, ale też przypomina o tym, że fotografia to rzemiosło i proces.
Podsumowując: jeśli ktoś trafi na działający egzemplarz, warto go przygarnąć. Nie jest to najwygodniejszy światłomierz świata, ale ma duszę i nadal robi robotę. To trochę jak jazda klasycznym autem – nie zawsze praktyczne, ale daje frajdę.